mój pierwszy dzień zimy

ucichły gazety kamery oślepły
wzrok ślizga się po czarnym ekranie
książki na półce w żałobnym kondukcie
milczą tak jak milczeć należy

to jest dzień pierwszy zimy
zbiec nie ma dokąd tkwi się
łapie balans na cienkim równoleżniku
tkwi się jeszcze nie spada

dawniej pewnie gorzej się wiodło
cisza sama z siebie gniotła
i naprawdę gliną był człowiek
tak zdumioną że chce usta otworzyć

ale teraz usypane sterty znaków
nic nie mówiące połamane litery
złudna obecność znaczenia
jak szron na kopcach liści

w tej zimnej szarej godzinie
reliktem życia jest nikłe ciepło
można je nieść jak pochodnię
w zgrabiałych dłoniach jedynych

niech ożyje do czego się zbliżę
o ile życie jest do do pojęcia
o ile trzeba do czegoś życia
o ile życia do czegoś trzeba

Dodaj komentarz